czwartek, 30 czerwca 2011

Sao Joao!

Uwielbiam, gdy los wrzuca mnie niespodziewanie w centrum wydarzeń.
Ta ekscytująca chwila, gdy zbiera się myśli, by móc odnaleźć się w sytuacji… bezcenna.
W poprzedni czwartek miałam okazję, by znów tego doświadczyć – tym razem było to dosłowne uderzenie młotkiem w głowę :O)
Prawda, że zabawne ;O)

Na szczęście młotek nie był przesadnie twardy i do tego kokieteryjnie popiskiwał.
Na tyle intrygująco, że sama stałam się szczęśliwą właścicielką biało-niebieskiego młoteczka, którym obiłam kilka setek głów grzesznych mieszkańców i zwiedzających bajeczne miasto Porto. I to wszystko w zbożnym celu, bo „na szczęście”.

XII-wieczna tradycja dotyczy obchodów święta Świętego Jana patrona miasta Porto.
To najważniejsze i najradośniejsze święto  w tym mieście.
Ludzie przenoszą swe życie na ulice, grillują zieloną paprykę i sardynki, ozdabiają stoły miejscową odmianą bazylii, zwanej manjericao a przy okazji wzajemnie uderzają się gumowymi młotkami w głowę – oczywiście w wielkim uproszczeniu :O)
Przed laty było subtelniej i chyba bardziej romantycznie, bo z opowieści tubylców wynika, że rytuał związany jest z uderzaniem w głowę grzeszników puchatym kwiatem czosnku.

No cóż czasy się zmieniły, wymiar kary również :O)
Ból głowy pozostaje ;O)









2 komentarze:

  1. Ehh, ileż bym dała, by los też rzucał i mnie w tak piękne miejsca :)
    Coś wspaniałego ta impreza Kasiu. Że tez w Polsce nie można nikomu legalnie młotkiem przyłożyć... I wywołać tym samym takiej radości, jaką widać na zdjęciach...wielka szkoda ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż znaczy być w odpowiednim czasie w odpowienim miejscu :) Zazdraszczam :)

    OdpowiedzUsuń